18.10.2012 11:53
Kiedy znajdziemy się na zakręcie... (z ciężarówką z naprzeciwka)
Pobudka rano. Patrzę na zegarek. Ok to już. Ociągam się
trochę ze wstawaniem. Ale czuję się wyspany i wypoczęty. Tak
właśnie sobie zaplanowałem dnia poprzedniego. Nie planuję trasy -
znam ją na pamięć, wszystkie z 360 km jakie mam dzisiaj do
pokonania. Zjadam coś na szybko, pakuję podręczne rzeczy w
sakiewkę na kierownicę, ubieram się w kombi idę obudzić Hankę
(moją CeBRę).
Po delikatnym muśnięciu Hanka również
budzi się po ciepłej i spokojnie przespanej nocy. Zapinam
sakiewkę, wrzucam kask, rękawice, zapinam jedynkę, puszczam
sprzęgło i... zdechła :/ (nie no żartuję). I ruszamy w trasę. Nie
pisałem nic o pakowaniu mandżurka i innych przygotowaniach, gdyż
wyruszam właśnie w trasę do rodzinki, gdzie 2 dni wcześniej
pojechali moi rodziciele katamaranem, do którego upchnąłem
wszystkie potrzebne mi na wyjeździe rzeczy.
Jadę więc tylko
ja i Hanka, 0 zbędnego bagażu. Wylot z Wawy jak to wylot Okęcie
zakorkowane, ja lecę między puszkami i odliczam zaoszczędzone w
ten sposób dziesiątki minut. Dalej target ->
Kielce.
Droga mija mi bardzo przyjemnie. Nowo oddana trasa
szybkiego ruchu jest nudna i jak już wcześniej wspomniałem często
tamtędy jeździłem (puszką co prawda) jeszcze przed remontem.
Nawijam kolejne kilometry i jaram się jak dziecko tym, że ja i
ona i droga i kilometry i wolność i wiatr i pozdrawiający, lub
odwzajemniający pozdrowienie motocykliści, którzy podobnie
jak ja wybrali się na majówkę w kierunku
pagórkowacie ukształtowanego południa naszej pięknej
ojczyzny.
W Radomiu zaskoczyły mnie olbrzymie nie występujące tu
ani w mojej świadomości koleiny :/ Było naprawdę nieprzyjemnie.
Do tego gigantyczny korek, który pokonałem "pasem dla
motocyklistów"... Wylot z Radomia już spokojnie i w tej
sielankowej atmosferze dotarłem do Kielc.
Że na Maka nie
miałem weny a nie chciało mi się tkwić w centrum, więc
przeleciałem przez miasto i zatrzymałem się na jakiejś większej
stacji benzynowej na trasie Tam uzupełniłem braki płynów
zarówno w swoim jak i Hankowym organizmie, coś
przekąsiłem, umyłem usyfioną do granic możliwości szybkę kasku,
zadzwoniłem do bliskich, że wszystko ok i wyruszyłem w dalszą
drogę.
Tak dotarłem do twierdzy absurdu, do gniazda zła, do
końca świata i początku stepów, do ostatniego mostu na
rzece Kwai a uściślając do mostu na Wiśle w miejscowości
Szczucin. Obecnie granicy Województw Świętokrzyskiego i
Małopolskiego. Niegdyś natomiast granicy Galicji.
Co ja się
tak tego Szczucina uczepiłem zapytacie? Niestety ale w tym
magicznym miejscu człowiek odczuwa przejście cywilizacyjne. Most
jest niczym wrota do Narni.
Po jednej stronie wszystko
normalnie, drogi jak drogi (aktualnie nawet bardzo ok jak na
polskie standardy), po drugiej stronie natomiast - bociany prawym
skrzydłem zasłaniają oczy, a na lewym łapią zakręt, prąd zawraca
w kablach, a internet radiowy ucieka w kosmos.
A tak na
poważnie droga się zwęża i zaczynają się bardzo fajne winkle,
jednak w wielu miejscach brak jest poboczy, a nowy asfalt
przykrywa na wirażach, warstewka piachu, żwiru, iłu nasypanego z
poboczy. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Los bardzo nie
chciał, żebym znalazł się cały po drugiej stronie owego mostu.
:/
Wjechałem na most, na którym jakiś
zawalidroga tamował ruch. Pomimo było bardzo wąsko i 2 samochody
ciężarowe muszą zachować uwagę przy wymijaniu się, ja znalazłem
się na czele stawki. Przed zjazdem z samego mostu i wjazdem na
łuk drogi pomimo niewielkiej prędkości dodatkowo zwolniłem. Nie
było to przypadkowe. Jak już mówiłem trasę tą znam dobrze.
Skręcam więc pochylony w prawo, drogę przed sobą
widzę na kilkanaście metrów (ostry łuk + krzaki zasłaniają
skutecznie wszystko). W tym momencie widzę pędzącą z naprzeciwka
ciężarówkę wyprzedzającą moim pasem ciągnik rolniczy (na
podwójnej ciągłej, na wzniesieniu, na łuku drogi i w
zasadzie już na moście - tuż przed nim a dokładnie na wjeździe).
To ile kierownik siedzący w szoferce złamał w tym momencie
przepisów uwierzcie lub nie było mi kompletnie obojętne.
Uderzenie adrenaliny, pchnięcie kierownicy z prawej strony,
dociągam z lewej, schodzę do prawej ile mogę (mówiłem już
coś chyba o żwirze z pobocza...), ciężarówka już za mną,
ale ma jeszcze przyczepę, która zachodzi.
Ta
przyczepa ma odblaski na wystających plastikowych odstających
patyczkach. Te cholerne odblaski zbliżają się do mojej lewej
ręki. Dociągami wypycham kierownicę obiema rękami,
przeciwskręt ile mogę, w międzyczasie jakoś nieświadomie wyciągam
łokieć do przodu ochraniaczem, żeby w razie czego te plastiki
łamać, a nie zostać o nie zahaczonym i pociągniętym.
Każda
sekunda trwa jak godzina, 3 plastiki, 2 do końca, ostatni
nieuchronnie zbliża się do mojego łokcia, kierownica złożona na
tyle żeby się na piachu nie położyć. Jeszcze kilkanaście
centymetrów, kilka, już wiem że ostatni odblask mnie
trafi, albo go złamię, albo leżę. Odblask jest przed moim
łokciem, widzę go tylko kątem oka, bo patrzę w łuk,
pffffffffzzzzzzzzzuuuuuuuummmmmmmmm - łomot przelatującego po
moim kombiaku powietrza. Odwijam, prostuję się, zwalniam.
Przeleciałem. Ostatni odblask przeszedł mi koło łokcia bardzo
blisko, ale na ile blisko nie wiem - nie patrzyłem na niego.
Miałem uczucie, że mnie musnął, ale może to pęd powietrza. Czuję
ogromny strzał adrenaliny. Pierwsza myśl zawracam i gonie gościa.
Jeden pas. Jak go dopadnę, to nie ma gdzie uciec. Odliczam do
dziesięciu i dochodzę do wniosku, że jak go dogonię, to bez
rękoczynów się nie obejdzie, a mój obecny stan
psychiczny może spowodować jego ciężki uszczerbek na jego
zdrowiu.
Zmieniam Pampersa i bez gonitw i skakania po głowie
burakowi z szoferki ruszam spokojnie dalej. Podziękowałem
również aniołowi Stróżowi za to, że mimo wolnej
drogi nie odwinąłem, bo byśmy się nie zmieścili oj nie...
Do celu dojeżdżam licząc z postojem w 2/3 czasu
potrzebnego na dojazd puszką więc jest całkiem dobrze (jednak
omijanie korków skraca czas niemiłosiernie). Głaszczę
Hanię po owiewce i baku, dziękuje jej, że tak dobrze jechała, że
mnie w żadnym momencie nie zawiodła. Mówię do niej chwilę
i idę się przywitać z rodzinką poinformowaną o naszym przybyciu
poprzez zrealizowanie hasła "daj jej do odciny".
Cały
kombiak, kask a nawet rękawice w muszkach i innym robactwie
unoszącym się ponad asfaltem. Tak samo Hanka. Obydwoje
uśmiechnięci i wdzięczni losowi, że dotarliśmy w 1 kawałku. Teraz
mamy kilka dni na regenerację, wyczyszczenie ciuchów i
Hanki oczywiście, oraz pokręcenie się wokół komina. Co
przy tym ukształtowaniu terenu sprawia nam wiele radości.
Morał? – Nie znasz trasy? Nie zapierd**aj !!!
Znasz trasę? Wykorzystaj to dobrze!
PS. Sorry ale nie naumiałem się jeszcze tak zamieszczać obrazka, co by był podgląd miniaturki, więc trzeba go sobie kliknąć.
Komentarze : 4
Nie chciałbym tu uogólniać, ale Pech bardzo często wyskakuje na najlepiej znanych trasach, przy jednoczesnej obecności wszędzie tam, gdzie tylko jesteśmy. Żartów z nim nie ma, a rady złotej, aby mu zaradzić, też nie znajduję. Pozdrawiam.
Ja stosuję metodę następującą:
Pobocze
Telefon 112
A wiecie co? Ten gościu w ciężarówce/osobówce to chyba na bani jedzie bo zapiernicza po całej szerokości.
Dziękujemy przekażemy patrolom.
Jak powiesz, że brzydko wyprzedzał, to odpowiedzą, że przecież mu nie udowodnią. A tak, chociaż sprawdzą czy nie leci na podwójnym, a jak już będzie dmuchał to może ma opony łyse, albo tacho coś nie tak...
Dzięki za koment.
Z tym wykorzystaniem znajomosci trasy wlsnie o to mi chodzilo - znałem, wiedzialem, ze kotos moze wyskoczyc, albo niewyrobic na zakrecie, ale ze mi pojdzie na czolo to w ciezkim szoku bylem. Co do zawracania nie bede sie napinal. Taka decyzje podjalem i chyba slusznie.
Ja bym trochę zmodyfikował Twój morał:
Nie znasz trasy, nie zapierdalaj. Jak znasz trasę to też nie zapierdalaj, bo to ten z naprzeciwka nie musi jej znać.
Miło, że nic się nie stało. Aha, kierowcy ciężarówek nie dają się zatrzymać, jak wiedzą (a wiedzą) za co ich gonisz.
LwG
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Nauka jazdy (7)
- O moim motocyklu (2)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (3)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)